Ta akcja skłoniła mnie do przemyślenia tego, dlaczego sama zastanawiam się 1000 razy, zanim upublicznię gdzieś swoje zdjęcie. Czemu nie mam profilu na Insta, gdzie śledzę setki znajomych. Skąd są moje aż tak duże opory przed tym. I czy nie wynikają one przypadkiem z braku akceptacji siebie i swojego ciała.
Po zastanowieniu wyszło mi, że jednak nie.
Chodzę w sukienkach i w spodenkach (chociaż nie zawsze tak było). Ale też na basen i nad jezioro. I to w regularnym stroju kąpielowym, a wcale nie w czymś, co przypomina burkini z wycięciem tylko na nos i oczy.
Ja po prostu nie lubię mediów społecznościowych.
Tego, jak psują mi nastrój i wpływają na samoocenę (chociaż w tym wieku już chyba nie powinny aż tak), bo to taka porównywarka ludzi. I chociaż wiem, że nie powinnam, to też się porównuję. I zawsze wypadam gorzej w tym porównaniu. Bywało, że cieszyłam się tym, że jest wieczór, nigdzie nie muszę być, niczego nie muszę robić, leżę zawinięta w kocyk, a ciepło kocyka i spokój w głowie rozluźnia mi mięśnie. I trwałam tak w tej przyjemności. Aż do do momentu otwarcia FB i zobaczenia, że ktoś inny w tym momencie uśmiecha się szeroko w grupie znajomych na jakiejś imprezie. I się zaczęło. Zastanawianie się i zamartwianie, czy ja też powinnam, czy przypadkiem nie marnuję sobie życia i kolejnych okazji. I chociaż ciągle byłam w tym samym pokoju, to już nie w spokoju.
I niby wiem, że w mediach społecznościowych ludzie prezentują się zawsze z najlepszej strony, zamieszczając relacje tylko z najciekawszych momentów życia. Postują tylko wtedy, gdy jest fajnie, gdy coś się uda, kiedy świętują. Więc można sobie obejrzeć czyjeś wakacje (a nie to, że żeby zarobić na te wakacje, ktoś spędził długie godziny w pracy, która jest monotonna i której nie znosi), urocze zachowania dzieci (nigdy ich krzyki czy płacz), zdjęcia z wesela, na których wszyscy wyglądają najlepiej, jak to tylko możliwe, tak że ledwo można ich poznać (bez codziennego zmęczenia i rezygnacji, za to ze świeżym, promiennym uśmiechem i makijażem).
Nikt nie pokazuje sprzątania kuwety po kocie, nieudanych naleśników, szperania wśród tamponów na promocji, bałaganu w domu, nieułożonej fryzury. Za to znam panie, które zmieniają zdjęcie profilowe po każdej wizycie u fryzjera. Naoglądałam się zdjęć „zrobionego na szybko i z tego, co pod ręką” jedzenia, w którym głównym składnikiem jest tempeh, tofu i topinambur. I, oczywiście, milion słodkich filmików z psami rasowymi w roli głównej, bo kto by nagrywał i pokazywał kundelka Rexa?
Bardzo źle radzę sobie z krytyką i ocenianiem, a media społecznościowe to publiczny osąd, wsparty cyfrowym licznikiem aprobaty. Do niedawna myślałam, że boję się hejtu, ale teraz zauważam, że brak jakiejkolwiek reakcji (lub małą) na to, co umieszczam, też odbieram jako brak akceptacji i pośrednią krytykę. #ProblemyOsóbWysokoWrażliwych
Ale wracając do wyzwania. Osoba, od której dowiedziałam się o akcji, sama zamieściła do niej swoje zdjęcie, które zrobiła na profesjonalnej sesji zdjęciowej, w kadrze profesjonalistki. Gdyby ta ironia była materialna i można by było ją zmierzyć, to nie zmieściłaby mi się w domu. Ani na podwórku. Pomysłodawczyni akcji, Sylwia Blach, tłumaczy: im częściej coś widzimy, tym bardziej jesteśmy z tym widokiem oswojeni. Zgadzam się. W związku z tym proponuję wszystkim z niepełnosprawnościami – a najbardziej sobie – częściej wychodzić z domu, pojawiać się w miejscach publicznych i rozmawiać z nowymi ludźmi, zamiast umieszczać w Internecie kolejne wykadrowane i przefiltrowane zdjęcie tego korzystniejszego profilu.