Wspominam, że w moim dzieciństwie było sporo krytyki. Moim bliskim bardzo łatwo było zauważyć i wypunktować to, co nie wyszło z pominięciem tego, co się udało. Pamiętam też ten dysonans, że o mnie do mnie mówili raczej źle, ale już o mnie innym dobrze. Przed ludźmi byłam chwalona. Myślę, że robili tak w dobrej wierze. Być może w przekonaniu, że człowiek uczy się na błędach, więc warto przedstawić wielkimi literami całą ich listę tak, żebyś był ich, człowieku, bardzo świadomy. A przez to na pewno już ich więcej nie popełniał. Pamiętam też to, że komplement nie brzmiał wcale jak komplement, tylko jak brak krytyki. Zamiast powiedzieć: Jest dobrze, mówiło się: Nie jest źle. Nie: Smaczna ta zupa, a raczej: Smakuje nie najgorzej. Nie: Podoba mi się to, ale: Może być. Tak, żebyś słysząc taki komplement, nie obrósł przypadkiem w piórka i miał motywację, żeby się jeszcze starać. A może to ja byłam od zawsze przeczulona i nadinterpretowałam? Widziałam krytykę tam, gdzie jej nie było. I przeżywałam coś, czego ktoś nawet nie powiedział. Być może ktoś z boku, kto nie jest mną, widziałby to inaczej. Nie wiem, kto byłby bliższy rzeczywistości. Ale jestem prawie pewna, że rodzeństwo i rodzice zapamiętali tę kwestię inaczej niż ja. Dlatego nie utrzymuję, że opowiadam tutaj jak było rzeczywiście, tylko jak ja odbierałam wtedy zdarzenia i słowa.
Myślę, że właśnie z tego przeświadczenia bycia nadmiernie krytykowaną wynikło to, że teraz tak źle znoszę krytykę i szukam akceptacji jak złota. Nie krytykuję też innych, bo cały czas czuję, jak bardzo ja sama nie chcę krytyki. Nie chcąc jej dostać, nie daje jej innym. Zamiast więc oceniać i krytykować, staram się zrozumieć. Do niedawna byłam z tego dumna. Uważałam, że to taka oznaka posiadania wglądu w ludzką naturę, empatii. Tego, że próbuję poznać jakieś mechanizmy postępowania i zrozumieć zależności. A dzięki temu wiem, że zmiana nie jest tak łatwa, jak to się wydaje tym, którzy mówią: Tego nie rób, zrób to i tamto. I już. Tym samym, którzy nie zapomną na końcu dodać: jak można było popełnić ten błąd, przecież to takie proste. Poza tym no, naprawdę! Dało się przewidzieć, że tak to się skończy. Następnym razem pomyśl. Teraz jednak zauważam, że to moje rozumienie niebezpiecznie miesza się u mnie ze zbytnią wyrozumiałością i pobłażaniem złym zachowaniom. To takie przymykanie oczu i tłumaczenie przed sobą i wszystkimi kogoś z nich. Co jest tożsame z wybaczaniem i przyzwoleniem na to, by trwały. Ostatnio właśnie zdałam sobie z tego sprawę, kiedy w odpowiedzi na konkretne zachowanie, które było po prostu nieakceptowalne, zaczęłam sobie łączyć w głowie kropkę podpisaną: trudne dzieciństwo i bieda z kropką; rodzina się odwróciła. I zamiast powiedzieć: Stop! Przez to, co robisz, przestaję czuć się bezpiecznie. Powiedziałam: Czasem tak bywa, że traci się nad sobą kontrolę. Czym prawie całkowicie ściągnęłam odpowiedzialność za to zachowanie z tej osoby. Bo przecież innym też się zdarza. Tak się po prostu czasem dzieje. Samo.
Myślę, że znowu to się łączy z nadmierną uległością. Rezygnuję z wyrażenia własnego zdania, które na pewno nie spodobałoby się tej osobie. I na pewno by mnie przez to odrzuciła. Znoszę to zachowanie, bo brakuje mi odwagi, żeby je otwarcie potępić. To nawet nie jest tylko znoszenie. To wygląda bardzo dziwne. Ja bronię tej osoby, wymieniając jej dobre zachowania, kiedy ktoś inny leci litanią złych. Ja pomijam wszystkie te złe, a mój rozmówca dobre. Ja na zewnątrz innym osobom nie wspominam o złych, podczas gdy ktoś obok mnie tylko o nich mówi. I tu odkrywam z przerażeniem, że gdybym była ofiarą przemocy domowej, to myślę że byłabym jedną z tych kobiet, które mówią: No, uderzył, ale przecież musiał jakoś odreagować. To dobry człowiek jest, tylko czasem wpada w szał.
Tolerowanie nieakceptowalnych zachowań, które nie uderzają w nas bezpośrednio, można wytłumaczyć brakiem odwagi lub zwykłą obojętnością. Ale cierpliwe znoszenie skierowanej przeciwko nam agresji nie ma nic wspólnego z „rozumieniem” drugiego człowieka. To autodestrukcja. Jej skutki zawsze są bolesne: od przygnębienia, przez narastający lęk i utratę poczucia własnej wartości i bezpieczeństwa, po choroby psychosomatyczne.
Wszystko utrudnia dodatkowo fakt, że bycie wyrozumiałym i liberalnym stało się modne. Rozumiejąc, okazujemy empatię, a jest to cecha, którą większość kobiet ceni wysoko. Kiedy ja mam wymienić jakieś swoje zalety, to z trudem, bo z trudem, ale w końcu mówię: Potrafię uważnie słuchać, Potrafię wczuć się w położenie innych, Rozumiem, nie oceniam (brak twardej, konkretnej umiejętności też jest tu znaczący). Źle mi teraz ze sobą, bo właśnie się przekonałam, że bywa, że za tymi słowami skrywa się bezkrytyczna akceptacja czyjegoś zachowania lub sposobu myślenia. Nawet, kiedy szkodzi ono innym.