Zanim naprawdę zacznę, podkreślam, że opisuję tu tylko swoje doświadczenia i opowiadam o swoim podejściu. Nie chcę, by na tej podstawie ktoś robił uogólnienia na wszystkie osoby z niepełnosprawnościami. Pamiętajmy, że wszyscy jesteśmy różni i inaczej odbieramy rzeczywistość.
Do rzeczy:
Do tej pory nie czerpałam wielkiej satysfakcji ani przyjemności z podróżowania. To dla mnie trudne z wielu powodów. Weryfikuję je co jakiś czas. Sprawdzam, co się zmieniło i czy są nadal aktualne. Po cichu liczę, że już tym razem to na pewno się zachwycę, a nie tylko zmorduję. Jednak ciągle czekam na ten zachwyt. Ale po kolei.
Problemy z przystosowaniem
Podróżując, opuszczam otoczenie, które znam i w którym nauczyłam się funkcjonować. Trafiam w zupełnie nowe miejsce. Wiem, że automatyzmy wypracowane na „moim terenie”, tutaj nie zadziałają. Napotykam inne, nowe bariery. „Nowe” chociaż pod dobrze znaną nazwą. Weźmy takie schody. Nie wszystkie są identyczne. Jedne są szersze, inne węższe. Takie z wystającym poza stopień noskiem i te równo ścięte. Do tego balustrada różnej grubości, po różnych stronach. Bardzo rzadko po obu. To wszystko ma dla mnie znaczenie i zmienia płynność ruchów i mój ogólny komfort. Nawet kiedy wymieniam buty na nowe, odczuwam to na schodach. Staję się wtedy bardziej świadoma pokonywania schodów, a przez to bardziej się boję. Jeżeli się teraz zdziwiłeś, to powiem, że mnie to też ciągle dziwi. Czasem odczuwam zmianę w ciele, jakieś nagle zwiększone napięcie i nie wiem, dlaczego się pojawiło. Zastanawiam się. Rzadko wiem od razu. Czasem w ogóle nie dostrzegam powodu, bo jest tak drobny. Poniekąd mnie to fascynuje. Chociaż główne drażni. Bo trzeba mi potem znacznie więcej czasu, żeby odnaleźć swój utracony rytm i przestać się maksymalnie spinać. A ciężko jest się cieszyć widokami czy atrakcjami, kiedy masz ciało w trybie walki.
Proszenie o pomoc
Teoretycznie zawsze mogę prosić kogoś o pomoc. Jednak o wiele łatwiej prosić o pomoc osoby, które się zna. A w nowym mieście czy okolicy nie znam nikogo. Natomiast w sytuacjach, kiedy podróżuję z kimś bliskim, to pojawia się mi się myśl, ze może powinnam wykorzystać ciągłą obecność kogoś w asekuracji i pod jego czujnym okiem, ale bez pomocy, zacząć pokonywać ruchome schody. Albo korzystać z metra. Albo wchodzić na schodki, gdzie nie ma poręczy. Ciągle mam nadzieję, że w ten sposób przekonam się, że to nie takie straszne, jak mi się wydaje. Dzięki czemu ogólnie nabiorę większej pewności w poruszaniu się w przestrzeni publicznej, co mi się przyda w codzienności, kiedy będę już sama. Słowem, raczej rzucam sobie wyzwania, niż proszę o pomoc. To jest akurat na pewno do zmiany i przepracowania.
Wolne tempo
Jest we mnie to przekonanie, że ktokolwiek podróżuje ze mną, dużo traci. I niewiele zmienia to, że wiem, że mam pełną akceptację mojego współpodróżnika. Słyszę, ale nie dociera do mnie, że nieważne, ile zobaczymy, najważniejsze że robimy coś razem i spędzamy wspólnie czas. Nadal czuję się źle, że opóźniam wszystko i przeze mnie ktoś zobaczy mniej, bo, na przykład, nie starczy mi siły, żeby gdzieś dojść. Albo ból mnie zatrzyma i trzeba będzie zmienić plany. Z: „Chodźmy zobaczyć ogród Botaniczny w Powsinie”, na: „Obejrzyjmy ten nowy film na Netfliksie!” Chociaż rzadko alternatywą są filmy. Najczęściej siadamy w jakiejś kawiarni czy restauracji i cieszymy się byciem wśród ludzi, bez konieczności wchodzenia z nimi w rozmowy. Uwielbiam to! I jedzenie! Na szczęście są tacy, co twierdzą, że mają podobnie.
❋ W połowie września jadę w góry i tym razem zabieram (już swój!) wózek inwalidzki. Jestem ciekawa, jak mi to zmieni doświadczenie, czy cokolwiek przyspieszy i uprości.
Orientowanie się w przestrzeni
Ostatnio miałam sytuację, że weszłam do niewielkiego budynku, żeby zostawić dokumenty. Nie wiedziałam, którędy wyjść, chociaż wyjście było też wejściem i nie dalej jak 3 minuty wcześniej z niego skorzystałam. Miałam chyba wysiłek poznawczy wymalowany na twarzy, bo pani od razu spytała, czy potrzebuję pomocy. Ale to nie tak, że w ogóle się nie zorientuję w nowym miejscu. Zorientuję się. Ale wymaga to ode mnie więcej czasu i skupienia. Najczęściej potrzebuję się zatrzymać, zastanowić i przeanalizować. I żeby przy tym mnie nic nie rozpraszało. A to wszystko trwa. Na wyjeździe wystarczająco długo, żeby zdążyła pojawić się myśl, że ktoś czeka. I od dawna już zna drogę, pewnie nawet od samego początku. Dlatego żeby było płynniej i sprawniej, oddaję kierowanie wycieczką. Oddaję kierowanie i zostaję z poczuciem bycia owieczką prowadzoną na smyczy. Nie ma dobrego rozwiązania w tej sytuacji. Cokolwiek postanowię, czy samej prowadzić, czy pozwolić się prrowadzić, jakiś dyskomfort się pojawia.
Odchorowywanie i zmęczenie
Podróżowanie męczy mnie fizycznie, psychicznie i poznawczo. Na wyjazdach obroty są zawsze wyższe. Nawet jeśli zakładam, że odpoczywam i nic nie muszę, to i tak podświadomie działam tak, żeby zrobić jak najwięcej. Najlepiej wykorzystać ten, zazwyczaj krótki,czas. Załóżmy, że jestem na plaży. Na plaży się raczej leży i słucha fal. Niektórzy się kąpią, ale w sumie większość tylko narzeka na zimną lub brudną wodę i rezygnuje. Zupełnie nie ma ciśnienia na aktywność. Więc jest luz? Nie. Bo jest molo. Trzeba je przejść, bo tam po drugiej stronie jest inny widok. Na pewno ładniejszy. Trzeba to molo przejść też o wschodzie i zachodzie słońca – dla świateł i kolorów. O ile jestem w stanie na dzień-dwa wspiąć się na wyżyny swoich możliwości i być aktywna w ciągu całego dnia, z krótką przerwą między jedną atrakcją a drugą, o tyle wiem, że po wszystkim będę oddychającymi zwłokami. I to dwa razy dłużej, niż trwał sam wyjazd.
To wszystko sprawia, że raczej nie lubię podróżować. Lubię być w nowym miejscu, ale zaczynam się owym miejscem naprawdę cieszyć dopiero po tygodniu lub dłużej, kiedy się już rozeznam, odnajdę i dostosuję. Wtedy dopiero zaczynam rejestrować, co jest wokół mnie i to doceniać. Z tych krótkich wypadów pamiętam bardzo mało. I raczej dziwne rzeczy, nieturystyczne Z wyjazdu do Berlina pamiętam łazienkę w jednym z barów, jej drewniane drzwi i klimat wychodka. Mur Berliński? Reichstag? Niekoniecznie.