Kategorie
Wszystkie wpisy

O szukaniu szczęścia

W czerwcu 2020 kiedy nie było jeszcze ani bloga, ani Pingwinka, robiłam pierwsze przymiarki do publikowania. Postowałam na swoim profilu na Facebooku, żeby zobaczyć, jakie będą reakcje. Wprowadzałam się też tym w tryb szukania informacji i inspiracji do przyszłych wpisów. I w ten sposób trafiłam na pewną dyskusję. Ktoś zapytał na YT: „ Co sądzicie o ludziach, którzy mimo chorób genetycznych decydują się założyć wielodzietną rodzinę?” I do tego zdjęcie uśmiechniętego, raczej młodego, mężczyzny z widocznymi deformacjami twarzy, otoczonego gromadką dzieci z podobnymi deformacjami. Kiedy trafiłam na tę dyskusję, jeszcze trwała, była żywa. W momencie kiedy ją opisywałam, miała około dziewięciuset komentarzy. A opisywałam ją dlatego, że pojawiły się w niej komentarze o tym, jaki ten facet jest egoistyczny. Ludzie mówili: „Robi sobie dzieci, żeby go ktoś kochał, lecząc tym swoje kompleksy.”, „Jak on może własne dzieci skazywać na cierpienie i nieszczęście?” (bo tylko zdrowi i piękni są szczęśliwi, inni tylko cierpią, wiadomo). Nie mówili tego ogólnie, nie o zjawisku czy problemie. Tak personalnie w niego uderzali. Z ukrycia. Od tyłu. Maczetą.

A to nie były jego dzieci. Nie ma swoich. Jono Lancaster jest ambasadorem fundacji Life for a Kid i jeździ po świecie, by spotykać dzieciaki z jego schorzeniem i pokazywać im na własnym przykładzie, że można. Sam zdobył już te bazy, po których społecznie ocenia się, że ktoś ma dobre i poukładane życie: ma stałą partnerkę, pracę, dom. Przez tamtą dyskusję na niego trafiłam. Poznałam go jako tego z góry osądzanego, bezpodstawnie krytykowanego, bo komuś się coś wydaje. Wydaje się, że ma już cały obraz po tym, jak mignęło mu przed oczami jedno zdjęcie. Ta sytuacja i moja niezgoda na to zbyt łatwe ocenianie mnie do niego przywiodła. Ale zatrzymała mnie przy nim jego autentyczność. Uwielbiam, jak opowiada historie. Z taką prostotą i szczerością. Ma też spokój i pewność. Pewność, że jeszcze nieraz będzie ciężko, ale sobie poradzi. Wie, że to nie jest tak, że pokonał już swoje problemy i one nie wrócą. Będą się pojawiać, ale wyszedł z nich raz, wyjdzie kolejny. Jednocześnie nie próbuje przekonywać, że każdy powinien myśleć i postępować jak on, wtedy będzie dobrze. Ta jego pokora połączona z pewnością jest urzekająca.

Dzisiaj trafiłam na jego nagranie tu, w którym opowiada, że jako nastolatek się izolował i chował. Jednocześnie zazdrościł tym, którzy podróżują, osiągają swoje cele. Był sfrustrowany, a jego frustracja chyba wynikała z przekonania, że on nie może tak jak wszyscy. Teraz jest na etapie, w którym mimo że nadal się boi, to ten strach go nie zatrzymuje. Mówi o tym, że podróżuje i spotyka wielu obcych ludzi, chociaż obawia się tego. Mówi też o swoim strachu przed wystąpieniami publicznymi. Występuje i głównie na tym polega jego praca. Występował już wiele razy. Ale ciągle i za każdym razem przed takim wystąpieniem zalewa się potem. Musi biegać na siku i robić różne rzeczy, żeby opanować te swoje reakcje.

I to mnie właśnie zainspirowało do tego wpisu. Bo ja tak nie mam. Nie staram się na siłę robić rzeczy wbrew sobie, swojej naturze i predyspozycjom. Wystarczy, że próbujemy nauczyć mnie równowagi i chodzenia bez kijów, chociaż wyraźnie i wybitnie nie potrafię. Poza tą jedną sytuacją już chyba nie próbuję wciskać się tam, gdzie nie pasuję. Bo czemu miałabym? Żeby wyjść poza strefę komfortu? W imię rozwoju? Nie wiem. Nie chcę ciągle walczyć i pokonywać trudności. W strefie komfortu też mogę się rozwijać. Nie pamiętam, żebym zazdrościła ludziom tego, że mogą biegać, jeździć na nartach, czy łatwiej i przyjemniej podróżować. Nie biegam, ledwo się ruszam. więc nie marzę o karierze sportowca. Za to więcej czytam i rozmyślam. Nie potrafię mówić publicznie, bo tracę wtedy zupełnie tę, już i tak słabą i ograniczoną, kontrolę nad ciałem i głosem. Zamiast tego piszę i rysuję. Tak próbuję dotrzeć do ludzi. I docieram do ludzi. Tylko inaczej niż Jono. Cel tak czy tak osiągnięty. Już pisałam też, o tym że nie lubię podróżować. Może tracę przez to wiele. Ale nie wiem dokładnie, co tracę, więc jakoś mnie to nie boli. I dobrze mi z tym. Pewnie moje życie byłoby inne, gdybym podróżowała, ale czy byłoby szczęśliwsze? Niekoniecznie. Nie wykluczam jednak, że kiedyś to się zmieni i zacznę podróżować. I pewnie pomyślę, że super jest zwiedzać. Ale nawet wtedy raczej nie będę żałowała czasu, w którym tego nie robiłam. Uznam, że to był etap. Etap w którym nie byłam w stanie podróżować, coś mnie powstrzymywało (i nie mówię o pandemii), nie miałam odpowiedniego wyposażenia. Póki nie będzie mi dobrze z samą sobą i tu gdzie jestem, to nigdzie i z nikim nie będzie mi dobrze, tak sobie myślę. Wszędzie, gdzie będę, gdziekolwiek pojadę, pociągnę ze sobą moje demony. Nie ma co liczyć, że je zostawię w jakimś miejscu. Albo że jak je przykryję wrażeniami i widokami, to wtedy znikną. Prędzej czy później znów się pokażą i usiądą mi na ramionach. Nie myślę, że mogłabym bym być szczęśliwa gdzie indziej, robiąc zupełnie co innego niż do tej pory. Myślę, że w tym momencie nawet w hotelu pod palmą przy lazurowej wodzie nie chciałoby mi wstać z łóżka. Energia słońca nie dodałaby mi energii. Muszę mieć źródło energii w sobie. Jestem przekonana, że jak poukładam się w środku, to wiele rzeczy na zewnątrz się ułoży. Nie mam szukać szczęścia w różnych miejscach poza sobą czy przy innych ludziach. Ani tym bardziej liczyć, że ktoś inny mi je da. Będzie mi ze sobą dobrze, jak będę szukać i znajdę siebie, a nie kiedy znajdę sobie kogoś. Zmiana miejsca i ludzi niczego we mnie nie zmieni.

Beata Ebert

Autor: Beata Ebert

Mówią mi Beti, ale to niewiele mówi. „Gleba” byłaby ksywą znaczącą. Bo jakoś tak silnie ciągnie mnie do ziemi i trudno mi utrzymać pion. Często sprawdzam, czy chodnik jest właściwie wypoziomowany. Kiedy dopuszczą konkurencję sportową: bicie głową o glebę, zdobędę medal. Z ziemniaka.
Możesz zobaczyć mnie, jak trzymam klasę, klęczącą przed drzwiami, lodówką, śmietnikiem czy kasą.

Lubię składać słowa i stykać znaczenia. Nieumiejętność liczenia zmusza mnie do płacenia kartą.

Każde wyjście to dla mnie wyprawa. Do dżungli. W nocy. Bez maczety. Z chińskim przewodnikiem.

Nie pójdę do nieba, bo boję się schodów i wysokości. Winda akurat będzie pewnie w naprawie. Mogę smażyć się w piekle. Ale tylko na głębokim oleju. I jeżeli obok będzie smażyć się karkóweczka.

Gdybym powiedziała, że nie biegam, skłamałaby: nigdy nawet nie biegłam. Ale mówię biegle. Po pongielskiemu.

Jeśli chcesz mnie lepiej poznać, zatrzymaj się albo idź obok mnie. Nie wyprzedzaj, bo nie zdołam Cię dogonić. Nie idź też za mną, bo oboje się zgubimy. Możesz mnie czasem podwieźć. Ale nie zawieść ani zwodzić.

Jeśli chcesz pokazać mi, że mnie lubisz, daj mi swój czas. Nie próbuj pomóc, próbuj zrozumieć. I bądź cierpliwy.

Kojarzysz taką nalepkę na paczkach i przesyłkach: „Uwaga, szkło!”? Ja powinnam nosić taką z napisem: „Uwaga, czujący człowiek!.” Przez to proszę, zostaw ostre słowa, uszczypliwe komentarze i szpile przed wejściem na ten blog, a wszystkim nam będzie tu dobrze i bezpiecznie.