Moje dzieciństwo to jeszcze czasy, w których żeby pograć w piłkę, trzeba było rzeczywiście mieć piłkę i zbudować bramki, a nie tylko włączyć Fifę. Po to, żeby wszyscy mogli pójść i drużyna była kompletna, chodziło się po sąsiadach i pomagało im skończyć to, co było jeszcze do zrobienia, żeby rodzice pozwolili im iść grać. Dużo ludzi się tam spotykało. Na boisku i wokół. Dziewczyny i chłopaki. Ja miałam wtedy z 7 lat, oni byli starsi. Wszyscy wtedy szli, ja też chciałam. Przy czym nigdy nie upierałam się, żeby mnie stawiali na boisku i podawali do mnie piłkę. Ja tam po prostu chciałam być. Z boku. Dopingować i krzyczeć. Wiedzieli o tym. A mimo to bardzo nie chcieli mnie ze sobą zabrać. I do tej pory nie wiem, czy to przez niepełnosprawność, czy przez to, że byłam najmłodszym dzieciakiem. Takim dzieckiem, co to zawsze trzeba na niego uważać i jeszcze przy nim uważać. Na to, co się mówi i robi. Bo to taki niezawodny i najpewniejszy kabel bezprzewodowy. Ja jednak uparłam się, że pójdę. Byłam bardzo zdeterminowana. Zdążyłam zebrać się przed wszystkimi i wyjść przed dom. Czekałam. Uciekli przede mną tylnym wyjściem. Zobaczyłam ich już na drodze, ale byli jeszcze blisko. I wtedy to do mnie dotarło: wystarczyłoby do nich podbiec. Bez tego ani ich nie zatrzymam, ani nie dogonię. Wiedziałam o tym. Oni też wiedzieli. Moja mama podpowiedziała im to rozwiązanie.
Pamiętam to silnie przekonanie, że wszystkim zależy, żeby mnie nie było.
Jednak inny to nie znaczy od razu gorszy. Kiedy dostałam wózek inwalidzki, to czułam się jak ten dzieciak, który jako jako jedyny w okolicy ma rower górski z przerzutkami (wtedy każdy chciał taki mieć) i wszyscy do niego przychodzą, żeby pojeździć. Prawie tak było: przychodzili i uczyli się jeździć na dwóch kołach albo zjeżdżać wózkiem ze schodów. A ze mną były wyścigi: ja o kulach, oni wózkiem. I miałam w tych wyścigach rzeczywistą szansę. Wystarczyło, że utkwili kołem w dołku, a dołków to ci u nas dostatek, bo zasada była taka, że nie można było sobie ułatwić wstając z wózka. No i tak. Dzięki temu mogę mówić, że wygrywałam wyścigi.
Może to jest sposób?
Jeśli masz dziecko i wiesz, że w waszej okolicy mieszka dziecko z niepełnosprawnością, możesz zaproponować wspólną zabawę. Taką, w której której wózek może być karocą, a kula różdżką. Albo mieczem świetlnym. Możliwe, że wtedy to dziecko z niepełnosprawnością, nie będzie postrzegane jako „inne” czy „dziwne”, a bardziej jako ciekawe i takie, które ma coś wyjątkowego. Coś, czego inni nie mają. Zresztą, wydaje mi się, że każdemu standardowemu przydałoby się takie doświadczenie jazdy na wózku. Pewnie wtedy jakimś ” niewytłumaczalnym” sposobem poznikałaby większość barier architektonicznych.
Niektórzy traktują wózek inwalidzki czy kule jako przedłużenie siebie, czyli coś bardzo osobistego i mogą nie chcieć, by ktoś się o nie opierał czy choćby dotykał. Bywa też, że to są drogie „zabawki” i można słusznie obawiać się ich uszkodzenia. Trzeba zwyczajnie wcześniej spytać.